Sytuacja na Ukrainie – analiza prof. Wawrzyńca Konarskiego

prof. Wawrzyniec KonarskiWydarzenia na Ukrainie w okresie ostatnich czterech miesięcy mają zarówno swój kontekst długofalowy, jak i krótszy, wiążący się z minioną dekadą.  Skupiam się na tym drugim, tu zaś ich – szkodliwym niestety – akuszerem stał się były prezydent tego państwa, Wiktor Juszczenko. Ku zaskoczeniu zwłaszcza wspierających go polskich polityków okazał się mentalnie i instrumentalnie niezdolny do sprostania wyzwaniom, jakie przed nim stanęły. Jego nieodpowiedzialne decyzje, a zwłaszcza ta ostatnia, dotycząca ogłoszenia Stepana Bandery narodowym bohaterem Ukrainy, oznaczały odwrót od tendencji zachęcających do obywatelskiej partycypacji,  opartej na etnicznym inkluzywizmie, czyli od tego, co mogłoby Ukraińców połączyć. Juszczenko, ukierunkowany na wypracowanie przesłanek mających umożliwić mu reelekcję wybrał wariant uhonorowania ww. tytułem człowieka-symbolu – eufemistycznie mówiąc – etnicznego ekskluzywizmu, głęboko dzieląc Ukraińców z zachodu i wschodu tego państwa.

Mam świadków na to, że wkrótce po wyborze Juszczenki przewidziałem szybką dekompozycję obozu Pomarańczowych. Nieumiejętność zaradzenia temu pokazuje też krótkowzroczność polskich polityków i naszych rzekomych ekspertów (o europejskich czy amerykańskich nie wspominając), z reguły złośliwych lub ironicznych wobec Rosji i Władimira Putina, ale za to stale rozumiejących motywy działań Stanów Zjednoczonych Ameryki i Unii Europejskiej. Przed Polską pojawił się więc dylemat. Skoro się powiedziało „A” (wspomagając juszczenkowców w 2004), to trzeba było powiedzieć „B” (czyli aktywnie, choć niekoniecznie jawnie uzmysławiać mu potencjalne konsekwencje jego nieprzemyślanej polityki).

Proces wpływania na wykształcenie licznych grup młodej inteligencji ukraińskiej, nastawionej na otwartość i proeuropejskość (cokolwiek miałoby to znaczyć), ale też skłonnej do – z jednej strony – poszukiwania historycznych więzi z Europą i Polską, a z drugiej do twórczej krytyki własnej przeszłości prowadzony był przez Polskę nieudolnie i na niewielką skalę. Bariery finansowe nie są tu przekonywującym wytłumaczeniem – w końcu przyjazne państwo ukraińskie wchodziło w skład rozumienia polskiej racji stanu. Ostatnie ponad dziewięć lat zostało tu więc zmarnowane. Mówiłem i pisałem o tym niejednokrotnie w mediach, co okazało się nieskuteczne lub, mówiąc kolokwialnie, stanowiło przysłowiowe „walenie grochem o ścianę”. Większość polskich polityków postrzegało i postrzega siebie jako „dobrych wujków” Ukrainy, świadczących jej doradcze usługi, ale wyłącznie przy zagwarantowaniu w trakcie tychże standardów VIP-owskich, a więc komfortu wygodnego podróżowania po tym kraju i zakwaterowania w ekskluzywnych hotelach. I niestety, co gorsza, dysponujących minimalną wiedzą o Ukrainie prowincjonalnej czy lokalnej, a przede wszystkim o tym, że każda konfiguracja władzy na Ukrainie od chwili jej powstania dbała przede wszystkim o swoje wpływy, przywileje i pieniądze. W istocie to każda władza w Kijowie, ale i w jej prowincjach, nie zaś tylko prezydent Wiktor Janukowycz pokazywała takie samouwielbienie i taką przemożną chęć maksymalizacji swojego komfortu. Jej udziałowcy okazali się prawdziwymi rentierami polityki, jak ich nazywam[1], choć naturalnie byli w nimi w różnym stopniu. Wszelkie granice przyzwoitości przekroczył tu Janukowycz. Co jednak ciekawe, taksówkarz, wiozący mnie ponad rok temu, 16 marca 2013 r. na lotnisko w Kijowie, na pytanie o jakość ukraińskiej klasy politycznej z olbrzymimi emocjami i nienawiścią powiedział, że „ich wsiech razarwac’ nado”, szczególnie jednak piętnując tu… Juszczenkę. Kwestią otwartą pozostawało zatem nie tyle pytanie o wybuch, ile o to, kiedy do niego dojdzie, a do tego potrzebny jest zawsze pretekst. Stała się nim odmowa podpisania umowy z UE przez prezydenta Janukowycza. Celowo używam tu określenia „pretekst”, a nie „powód”, gdyż tak należy nazwać kanwę pojawienia się ruchu radykalnego nieposłuszeństwa obywatelskiego (mimo wszystko nie nazywam tego rewolucją), jakiego świadkiem stał się praktycznie cały świat. Powtórzę, tym powodem było wielokrotne opuszczenie społeczeństwa ukraińskiego przez każdy układ polityczny, sprawujący władzę w tym kraju. Kilka razy wyraziłem to w różnych swoich medialnych wypowiedziach, także w mediach ukraińskich[2], ale nie pamiętam podobnych opinii u innych analityków. Od 2004 przebywałem na Ukrainie blisko dziesięć razy. Z wyjątkiem wspomnianego pobytu w Kijowie w marcu 2013 zawsze przemierzałem ją swoim samochodem, a raz autobusem. Docierałem do miejsc zarówno pięknych krajobrazowo, ale też biednych i „zabitych dechami”. W okolicach dworca w obecnym Iwano-Frankiwsku (byłym Stanisławowie) bądź Czerniowcach widziałem zbyt wielu ludzi pijanych i zrezygnowanych, a kilka przecznic dalej „złotą młodzież” w drogich kawiarniach. Nie mam żadnych wątpliwości, że na Ukrainie powstało i funkcjonowało państwo oligarchiczne.

Opozycja parlamentarna była na Ukrainie z reguły podzielona i mam wrażenie, że jej obecna współpraca jest również tylko taktyczna. Jej słabość stała się katalizatorem powstania Majdanu w Kijowie i wielu innych miastach, co w konsekwencji napędziło radykalizm Prawego Sektora na czele z ludźmi pokroju Dmytro Jarosza i Andrija Tarasenki. I nie jest to żadnym zaskoczeniem. Można było tego uniknąć w myśl reguły „tisze jediesz, dalsze budiesz”. To jednak okazało się niemożliwe. Nieodpowiedzialna, źle przygotowana i prowokująca wobec prezydenta Janukowycza i wspierającej go Rosji obecność politycznych amatorów z Polski pokazała nasze, będące polityczną recydywą, chciejstwo polityczne. A przy okazji i to, że wciąż odwracamy reguły skutecznej polityki sformułowane w XIX wieku przez lorda Palmerstona, dwukrotnego premiera Wielkiej Brytanii. Twierdzę, że od przynajmniej 400 lat dla polskich elit politycznych ważniejsze było utrzymywanie stałych sojuszy aniżeli stałych interesów[3]. To przecież antyteza skutecznej polityki.

Prezydent Władimir Putin nie jest chory ani nie żyje w oderwaniu od świata, jak często mówi się o nim w polskich mediach, choć nie tylko w nich. Będzie testował świat euro-atlantycki tak długo, jak długo pozwolą mu na to rodzimi „siłownicy” czy wiodący gospodarczy oligarchowie. Opozycja rosyjska to, jak dotąd, swoista polityczna operetka, której wykonawcy rywalizują o to, kto pierwszy zaśpiewa swoją partię. Nic z tego nie wynika dla obywateli Rosji, którzy mają nawyk szanowania wyłącznie silnych przywódców.

W kontekście zewnętrznym kłania się tu niefrasobliwość USA i UE w sprawie przeforsowania idei państwowości Kosowa, będącego ucieleśnieniem pragnień Kosowarów, czyli narodu skonstruowanego, świadomie odrzucających powinowactwo z Albańczykami z sąsiedniej Albanii. Mocarstwa to członkowie klubu stosującego w istocie te same reguły (choć wedle różnych proporcji), ale uprawiające wzajemnie krytyczną retorykę i propagandę. Sekundują im w tym ich wierni serwiliści. Z jednej strony są nimi państwa liczące na offset przy okazji dostarczenia samolotów starszej generacji bądź oczekujące na zniesienie amerykańskich wiz, a z drugiej te, piorące pieniądze rosyjskich oligarchów lub zależne od rosyjskich surowców energetycznych czy militarnej pozycji tego mocarstwa. Dlatego chętnie pomstujemy w Polsce na Rosję i Putina, ale zapominamy o roli USA czy Niemiec w powstaniu Kosowa, USA w oderwaniu Panamy od Kolumbii w 1903, tychże USA w uczynieniu z batistowskiej Kuby niezatapialnego domu publicznego dla turystów z Miami. Pamiętam, jak w trakcie wykładu amerykańskiego naukowca w Waszyngtonie w 1995 pojawił się wątek „promowania przez USA demokracji w Ameryce Łacińskiej”. Po usłyszeniu czegoś takiego śmiechem parsknęły 2 osoby na 18 obecnych: mój znajomy z Indii i ja.

Podsumowując, to co już jest i to, co może być – chcieliście Kosowa, to macie jeszcze Abchazję, Osetię Południową, a teraz Krym, ale możecie jeszcze mieć wschodnią Ukrainę, Katalonię, a w przyszłości nawet Szkocję. Zdaję sobie sprawę, że to przykłady „od Sasa do Lasa”, ale bardziej interesuje mnie tu sam fakt ich zaistnienia. I nie wolno nam zapominać, że logikę Kalego mogą stosować nie tylko nasi „przyjaciele”. Paradoksalnie to właśnie postępowanie naszych „przyjaciół” może zachęcać naszych „wrogów” do naśladowania tych pierwszych.

Warszawa, 14 marca 2014 r.

Opracowanie:
prof. Wawrzyniec Konarski – Kierownik Zakładu Polityki Etnokulturowej w Instytucie Studiów Międzykulturowych Uniwersytetu Jagiellońskiego



[1] Zob. W. Konarski, Polityka i politycy w Polsce – analiza krytyczna [w]: „Studia Politologiczne”, Warszawa 2013,Vol. 27 – Rządzenie w przestrzeni ponadnarodowej, red. A. Rothert, A. Wierzchowska, s. 263-265.

[3] Zob.  Mineral Energy Sources and Political Activities: Introduction to Mutual Dependencies and Their Selected Exemplification, „Problemy ekorozwoju – Problems of Sustainable Development”, vol. 9, nr 1, 2014, s. 66.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Aktualności, Opinie. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Możliwość komentowania jest wyłączona.